Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak, jak wtedy, gdy prócz ciebie nie miałem nikogo?
Stary usłyszał zapewne kilka słów z prowadzonej półgłosem rozmowy, zapytał bowiem jadowicie:
— Co powiedział? Kto dybie na jego życia?
— Nie pana miał na myśli.
— A kogo? Należy do mnie. Jestem jego opiekunem i kieruję jego losem. Nie potrzebuje pańskiej opieki! Proszę go zostawić w spokoju!
— Przecież nie jest pan moim stryjem, mr. Sachner! Zrobię to, co mi się będzie podobało. Herman jest teraz u mnie i pozostanie, jak długo zechce.
— Oho! Dawaj-że go pan!
Chciał nas rozdzielić; odsunąwszy go nabok, rzekłem:
— Pański bratanek jest pełnoletni i nie ma obowiązku słuchać pańskich rozkazów.
— A ja nie mam obowiązku stosować się do pańskich! — odparł ponuro.
— Na tem miejscu musi pan, gdyż dowiedliśmy, że jesteśmy tu panami. Spełniłem swój obowiązek, ostrzegając pana przed towarzyszami. Czy naprawdę zamierza pan iść z nimi dalej ręka w rękę?
— Tak. Mam wrażenie, że pan jest tym uczniem, z którym mój bratanek urządził wycieczkę na Boże Narodzenie?
— Nie myli się pan.
— I ten chłopak stał się Old Shatterhandem! Nie, większego figla los nie mógł spłatać. Uważałem dotąd Old Shatterhanda za dzielnego chłopa; teraz jednak jestem wręcz odmiennego zdania. Ktoś, kto jako chłopak był tak bezmyślnie lekkomyślny, jak pan, nie jest czło-

289