Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie.
— Czy był pan świadkiem włamań w Weston i w Plattsburgu?
— Nie.
— Czy interes z nimi zawierałem w pańskiej obecności?
— Nie — powtórzyłem. Nie wolno mi było zdradzić całej prawdy, gdyż pozbawiłbym się broni przeciw złoczyńcom.
— A więc pan nie potrafi udowodnić zarzutów. Old Shatterhand jest sławnym westmanem, ale nie zna się na interesach, dlatego też nie usłucham jego rady. Mogę przysiąc, że ci panowie są gentlemanami; nie mam więc zamiaru rozstwać się z nimi. Na jakiej zresztą podstawie pan się tak opiekuje mojemi sprawami?
— Jestem przyjacielem jednego z pańskich krewnych.
— Cóż to za krewny?
— Stojący obok pana bratanek Herman.
— Pan jest jego przyjacielem?
Carpio wyręczył mnie w odpowiedzi. Przez cały czas rozmowy nie spuszcał ze mnie oka, przez cały czas nadzieja walczyła w nim z wątpliwością. Usłyszawszy moje ostatnie słowa, ryknął w niebogłosy:
— Safona! Ty, ty naprawdę? Więc się nie omyliłem?!
— Nie, kochany Carpio, to ja, twój stary, wierny kolega szkolny i towarzysz wakacyjnych wycieczek.
Pochylił się ku mnie, otoczył mnie ramionami i zaczął płakać tak żałośnie, jakgdyby mu za chwilę pęknąć miało serce. Wśród łkania usłyszałem następującą prośbę:
— Nie opuszczaj mnie, Safonie, nie opuszczaj! Inaczej zginę. Stryj niecierpi mnie, a tamci dybią na moje życie.
— Nie obawiaj się! — uspokoiłem go. — Pod moją opieką jesteś zupełnie bezpieczny.

288