Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ani nam się śni!
Well! Niech będzie, jak chcecie. Nie jestem ani okradzionym, ani szeryfem, ani sędzią. Zachowajcie więc przy sobie swoje wiadomości. Muszę jednak pomówić ze starym mr. Sachnerem.
Stary i Carpio również zsiedli z koni. Zwróciłem się do Sachnera:
— Mr. Sachner, muszę panu oświadczyć, że wpadł pan w złe ręce. Czem to wytłumaczyć, że pan zawarł przymierze z mordercami i złodziejami?
— Z mordercami i złodziejami? — Zapytał. — Mylicie się! Ci gentlemani są najuczciwszymi ludźmi w całych Stanach.
— To pan się myli. Znam ich lepiej od pana. Ci trzej zatwardziali grzesznicy, których pan raczy nazywać gentlemanami, dokonali całego szeregu zbrodni, o których nie chcę tu mówić; przedewszystkiem jednak zastrzelili niejakiego Welleya, który wiózł wdół rzeki dwadzieścia tysięcy dolarów w nuggetach, i zrabowali te pieniądze. Uczyniwszy to, udali się za towarzyszem Welleya do Weston i skradli mu pół centnara złota. W Weston dokonali również włamania u pewnego handlarza, w Plattsburgu zaś u pewnego adwokata. Ścigani przez policję, nie mogąc się pokazać w stanie Missouri, wloką was w góry, by obrabować ze złota.
Wszyscy trzej zaczęli głośno protestować; zamilkli jednak po chwili pod wpływem poważnego, groźnego skinienia Winnetou.
— Radzę panu rozstać się z nimi; nie powinien się pan wdawać z takimi łotrami — kończyłem.
— Czy był pan przy tem, jak zastrzelili tego człowieka na rzece?

287