Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kimże to mamy być? Cóż takiego uczyniliśmy? — Zawołał były prayerman. — Takiej obrazy nie zniesiemy nawet od Winnetou! I my mamy strzelby i rewolwery!
Chciał zdjąć strzelbę z ramienia. Uśmiechnąwszy się wyniośle, Apacz wskazał groźnie na olchy i rzekł:
— Niechaj blada twarz Sheppard zostawi broń w spokoju, gdyż tam w zaroślach lśni strzelba brata mego, Old Shatterhanda, zwana Henry.
Oczy wszystkich zwróciły się w kierunku lufy mej strzelby.
— Do kroćset! — zawołał Corner. — To wygląda na regularny, planowany napad! Winnetou atakuje zprzodu, Old Shatterhand dobiera się z boku. Czekali tu nas oddawna. Czego chcecie?
Na dany przezemnie znak, Rost wyjechał z zarośli i rzekł:
— Nie potrzebujemy się chyba nad tem rozwodzić. Prayerman wie z pewnością, kim jestem.
Prayerman patrzył przez chwilę nieprzytomnym wzrokiem, potem odparł ze źle udanym spokojem:
— Kelner z Weston, tak, kelner z Weston! Cóż was zagnało w góry, mr. Rost?
— Szukam nuggetów mr. Wattera — brzmiała odpowiedź.
— Są tu w górach? Zapomniał o nich zapewne, a potem zaczął wmawiać w siebie i innych, że mu skradziono.
— Dajcie spokój kawałom! Wiemy dobrze, o co chodzi.
— Wiemy? O kim mówicie? Chyba nie o sobie?
— Mówi nietylko o sobie, lecz i o mnie! — odparłem, wychodząc z zarośli. — Zsiadać z koni!

285