Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Człowieku, twoje roztargnienie przekracza wszelkie granice! Jesteś nieprawdopodobnym roztrzepańcem, unikatem! Chwyć się za pięty, a z pewnością znajdziesz ostrogi.
— Zrobiłem to przed chwilą i stwierdziłem, że ich niema. Z pewnością zdjąłem je i oddałem ci na przechowanie. Masz krótką pamięć, drogi stryju! Sięgnij tylko do kieszeni, a znajdziesz w niej moje ostrogi!
— Djabła w niej znajdę! Przedwczoraj ta szelma sprzeczała się, że moja strzelba jest jego własnością; wczoraj, po swojej kolacji, spałaszował jeszcze całą porcję mięsa, przeznaczonego dla mnie, i zaczął się później skarżyć, że mu daję za dużo do jedzenia; dziś gubi ostrogi! Można zwariować; żółć może człowieka zalać!
— Mam wrażenie, że żółci ci nie zbraknie. Uspokój się, kochany stryjaszku, i przeszukaj kieszenie. Komuż poza tobą mogłem oddać ostrogi? Z pewnością leżą u ciebie w kieszeni!
— Nie mam ich! — huknął stary. — Skąd ci wogóle przyszło na myśl zdejmować ostrogi?
— Przypominam sobie teraz: mój wierzchowiec jest bardzo wrażliwy na łaskotki. Trudno trzymać ciągle ostrogi nazewnątrz; gdy go tylko niemi dotknę, staje dęba.
— Przypisać to powinieneś temu, że nie siedzisz spokojnie i miotasz nogami, jak kukła!
— Gdzież tam! Zdjąłem ostrogi i oddałem ci na przechowanie. Jeżeli ich niema w twojej kieszeni, zgubiłeś je.
— Ja?! Świat się kończy! Nie wytrzymam dłużej z tym łotrem!
— Kochany stryjaszku, proszę cię, nie denerwuj się! Nie twoja to wina, że zupełnie nieświadomie bywasz często roztargniony. Musi to być rodzinne, dziedziczne; moje siostry cierpiały na tę samą chorobę. Wiem, że...

269