Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie niespodziewanie pomoc! Sprawę zakresu pracy i kwestję wysokości wynagrodzenia odłożyć możemy na później.
— Zgoda! Naprzód musimy dotrzeć do holu, zbadać rozmiary otworu i stwierdzić, ile w nim nuggetów. Prawda, Hermanie?
Pytanie to było zwrócone do siostrzeńca. Natężyłem słuch, by nie uronić ani słowa. Wydało mi się odrazu, że znam dźwięk tego głosu. Czyżby to mógł być Carpio?
— Prawda.
Nie mogłem się, niestety, zorientować z tej lakonicznej odpowiedzi. Słowo „prawda“ wypowiedziane zostało najzwyklejszym głosem; pożegnałem towarzysza przed wielu laty, nie mogłem więc stwierdzić, czy to jego głos.
— Słuchajno! Nad czem znowu rozmyślasz? — Zapytał starzec. — Jesteś zawsze nieobecny. Chcę wiedzieć, o czem myślałeś!
Słowa te wypowiedział niezwykle ostrym tonem. Jeżeli stryj zawsze przemawia tak do siostrzeńca, to stosunki, łączące ich, nie muszą być najlepsze.
— Myślałem o moich ostrogach — brzmiała odpowiedź.
— O ostrogach? Skądże ci takie głupstwo wpadło na myśl?
— Zginęły!
— Zginęły? Jakto? Jak to rozumiesz? Nie pojmuję... To chyba niemożliwe!
— A jednak zginęły.
— Z nóg?
— Tak.
Damned! To przecież niemożliwe, by ostrogi ulotniły się z nóg, czy z butów.
— A jednak niema ich.

268