Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jechaliśmy dotychczas bardzo ostro i forsownie; podczas całej wyczerpującej podróży nie zaszło nic godnego uwagi. Z doktora Rosta byliśmy zupełnie zadowoleni. Mimo małego wzrostu i pozornie wątlej budowy, okazał się wytrwałym jeźdźcom i czujnym, usłużnym towarzyszem; jego przesadna uprzejmość bawiła nas niemało. Jeszcze często tytułował nas mylordami, i bardzo często prosił, byśmy mu pozwolili zakomunikować, „co mówi jego głos wewnętrzny“. Oczywiście, trudno było przewidzieć, jak się zachowa w istotnie niebezpiecznych sytuacjach: żywiłem jednak niepłonną nadzieję, że i wtedy nie będę żałować, żem się za nim u Winnetou wstawił. Doktór Rost zabrał ze sobą na wszelki wypadek doskonale zaopatrzoną apteczkę oraz szereg instrumentów chirurgicznych.
Chcąc odszukać Szoszonów, trzeba było dotrzeć do rzeki Wąż, by się dowiedzieć, gdzie ich znaleźć można. Jakkolwiek znaliśmy dokładnie ich siedziby, składające się z prawdziwych wsi o dobrze zbudowanych drewnianych domach, to jednak należało przypuszczać, że wobec spodziewanej wojny z plemieniem Crowów przynajmniej wojownicy opuszczą domostwa.
Minęło południe; od Lake-Jone dzieliły nas mniej więcej dwie godziny drogi. Był czas tak zwanego lata indiańskiego, cudowna pora roku, właściwa tylko Zachodowi, nieznana w żadnym kraju na ziemi. Choć wysokość wzgórz Laramie dochodzi do dwóch tysięcy metrów, powietrze było tak łagodne, takie ciepłe, jak na żadnym szczycie mniej wysokim nawet, w najgorętsze lato. Miało przytem taką czystość i jasność, że szeroka równina wydawała się bez końca.
Część równiny była pokryta wysoką trawą, dzięki też temu zdaleka zauważyliśmy linję śladów, idącą od prawej strony, i przecinającą naszą drogę pod kątem prostym. Gdyśmy

241