Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dłem do damy, która trzymała dwieście. Wyciągnęła rękę, by mi je wręczyć, gdy nagle podbiegł prayerman i zawołał:
— Hola, niech się pani wstrzyma! Pieniądze należą do mnie; to przecież był tylko żart!
Otoczono nas zwartem kołem; każdy był ciekaw; czem się skończy to qui pro quo. Gdy przeciwnik mój chciał zabrać złoto, wyciągnąłem rękę i rzekłem:
— Raz już otrzymał pan ode mnie nauczkę, więc niech mnie pan nie prowokuje do następnej, gdyż byłoby z pewnością znacznie energiczniejsza od pierwszej. Pan postawni dwieście dolarów; wygrałem je, więc pieniądze do mnie należą. Radzę panu przyjąć to spokojnie, w przeciwnym bowiem razie może pan gorzko pożałować.
— Co to znaczy? Co pan sobie myśli? Czy to ma być groźba? — ofuknął mnie gniewnie. — Nawet pchły na mem ubraniu nie boją się pana!
— Nie chodzi o pchły na ubraniu pańskiem, a o robactwo, zżerające pańskie sumienie.
— Robactwo?... Sumienie?... Cóż pan wie o mojem sumieniu? Z pewnością znowu jakieś szaleństwo. No, jazda, niech pan gada!
Well! Powiedzże mi, bogobojny człowieku, skąd masz tą broń?
— Skąd? Kupiłem ją.
— Od kogo?
— Od poprzedniego wałściciela.
— Któż to taki?
— Jeden z moich przyjaciół; nazwisko obojętne.
— Kiedy pan kupił ten karabin?
— O, już dawno, jakieś dziesięć lat temu.
— To kłamstwo!
— Kłamstwo? Czyż to chęć obrażenia mnie? I to przez, jakiegoś tam mr. Mayera!

198