Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jego zjawił się wyraz zadowolnia. Nie wątpiłem już teraz ani przez chwilę, że nieznajomy pozostaje ze sprzedawcą dewocjonaliów w tajemnym kontakcie. Jakie zamiary mogą mieć ci ludzie? Złe, dobre? Cóż mnie to właściwie obchodzi? Czy ostrzec Wattera? Nie, ostrzeżenie byłoby nonsensem, bo przecież nic właściwie nie wiem. Gdyby nie wzgląd na niedawny spór z westmanem, wszedłbym teraz, usiadłbym obok niego i przepędził w ten sposób prayermana. Było to jednak niemożliwe. Na skutek nauczki, jakiej mu udzieliłem, pojawienie się moje wywołałoby z pewnością nową scenę. Cóż mnie ten człowiek wogóle obchodzi? Nie mówiąc o innych zniewagach, nazwał mnie „zupełnem zerem“, niechże więc sam sobie radzi, gdy jest takiego doskonałego o sobie mniemania.
Udałem się do swego pokoju i zapaliłem lampę, którą na moją prośbę wstawiono. Potem usiadłem przy stole i wyciągnąłem rękopis, nad którym miałem zamiar prześlęczeć do rana.
Zdołu dochodziły przez otwarte okno dźwięki muzyki; ze względu na powietrze, nie zamknąłem okna, opuszczając tylko żaluzję. Nie chcąc, by mi przeszkadzano w pracy — w hotelach zdarza się często, że goście przez pomyłkę wchodzą do cudzych pokoi, — zamknąłem drzwi na klucz. Uczyniwszy to, zdjąłem buciki i włożyłem lekkie, wygodniejsze, ciche mokasyny. Mimo dźwięków muzyki, praca moja szła mi teraz świetnie.
Po pewnym czasie rozległy się kryki w sąsiednim pokoju; ktoś zamknął drzwi od wewnątrz. W gruncie rzeczy niebardzo mnie interesowało, kto jest moim sąsiadem. Uderzyło mnie tylko, że sąsiad, zamiast położyć się spać, chodzi niespokojnie po pokoju. Muzyka właśnie ucichła na chwilę; dzięki temu usłyszałem, że ktoś zapukał do drzwi sąsiada.

176