Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dziś mym gościem i że jesteś mym starym, dobrym znajomym. Czy zobaczymy się jutro?
— Przypuszczam; chyba, że coś uniemożliwi mi zjawienie się. Dobrej nocy!
Odprowadzony do bramy, udałem się do hotelu. Już po drodze dobiegły mnie dźwięki muzyki, przygrywającej do tańca. Okna hotelu były otwarte; wraz z jaskrawem światłem lamp dochodził przez nie gwar głosów ludzkich.
Zatrzymawszy się na chwilę, rzuciłem okiem na salę jadalną i stwierdziłem, że goście wypełniają ją po brzegi. Pośród biesiadników ujrzałem również westmana-gadułę Wattera, któremu los zupełnie niezasłużenie wpakował w łapę kupę nuggetów. Przełknąwszy gorzką nauczkę i kompromitację, blagierzyna zapomniał o honorze i rozpierał się spokojnie w tej samej sali, z której uciekł sromotnie.
Obok niego siedział prayerman. Byli pogrążeni w ożywionej rozmowie. Jeżeli Wattr będzie z namaszczonym sprzedawcą literatury kościelnej równie rozmowny, jak ze mną, to wartoby mu poradzić, by nieco mocniej przyśrubował swą skrzynię ze złotem.
Już chciałem się odwrócić i odejść, gdy nagle pochwyciłem spojrzenie prayermana, rzucone w kierunku sąsiedniego stołu. Jestem bystrym obserwatorem, więc spojrzenie to wydało mi się dziwnie podejrzane. Był to wzrok porozumiewawczy, który mniej więcej mówił: nie martw się, robota idzie dobrze: rybka połknie haczyk.
Przy stole, w którego kierunku spojrzał prayerman, siedziało sześć osób; jedna z nich odsunęła nieco krzesło i nie brała udziału w rozmowie. Siedzący dokoła goście byli z pewnością mieszkańcami Weston; milczący biesiadnik wydał mi się obcym. Patrzył badawczo na Waltera i prayermana; zauważyłem, że pod wpływem spojrzenia kaznodziei na twarzy

175