Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czerwoni panowie są sprytni; list, który leży przód nami, jest dyplomatycznym majstersztykiem. Setka westmanów z pewnością wpadłaby dzięki temu listowi w pułapkę.
— Mr. Mayer i Czy mógłby pan pojechać ze mną do St. Louis?
— Do tych panów od futer?
— Tak.
— Dziękuję! Nie mam zwyczaju biegać za tymi ludźmi.
— A może zatelegrafować, by mi przysłano pełnomocnika, z którym mogłabym potraktować?
— To inna sprawa.
— Chciałabym bardzo, by pan był przy tem obecny.
— Ja? Pisarz?
Popatrzyła przez chwilę w milczeniu, potem rzekła, podając mi rękę:
— Niech mi pan wybaczy! Nie wiem dobrze, co mówię i czynię. Nieszczęście, które spotkało mego męża, pochłania mnie w zupełności, i osoba pańska nie działa na mnie tak, jakby działać powinna. Mimo to spodziewam się po panu niejednej jeszcze niespodzianki. Przeczytał pan list indiański, który inni westmani uważali za bezwartościowy kawał skóry, czyta pan między wierszami tego listu; wyjaśnia pan sprawy tak zawiłe i trudne, że chciałoby się powiedzieć: niech mi pan przyprowadzi męża! Jestem pewna, że czekałabym na pański powrót bez trwogi; wierzę, że nie zdarzyłoby się panu żadne nieszczęście. Jestem przekonana, iż panby go przyprowadził. Nie wiem, czemu to przypisać, ale pod pańskim wpływem zapomniałam zupełnie o Old Shatterhandzie, o którym przedtem myślałam.
— Myśl ta była zupełnie zbyteczna.

167