Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mówiłam sobie: ach, gdyby ten człowiek był tutaj i zajął się moją sprawą! Gdyby choć raczył mi udzielić dobrej rady!...
— Uczynił to już.
— Uczynił? — zapytała ze zdziwieniem.
— Tak.
— Kiedy?
— Właśnie teraz.
— Gdzie? W tym pokoju, przy tym stole.
— Nie rozumiem. Każe mi pan rozwiązywać zagadki, których...
Nie dokończyła zdania, obrzucając mnie niepewnem trwożnem spojrzeniem. Chcąc wybawić ją z niemiłej sytuacji rzekłem ze śmiechem:
— Tak, pani rozmawiała z człowiekiem, którego imię padło z ust pani przed chwilą. Posiadam tę dziwną właściwość, że, będąc pisarzem, jestem równocześnie Old Shatterhandem.
Oniemiała ze zdziwienia. Natomiast syn jej, który podczas całej rozmowy rzucił zaledwie kilka lakonicznych uwag, zerwał się z miejsca, i, przewracając krzesło, zawołał głośno:
— Old Shatterhand? Naprawdę?
— Tak.
— Wierzę panu, wierzę! Ale mimo to proszę, by pan zechciał to ze względu na nieszczęście matki udowodnić.
— Chętnie! O jakiż dowód pani chodzi?
— Old Shatterhand otrzymał od Winnetou pchnięcie w szyję?...
— A cięcie, które trzeba było zrobić, by wytoczyć krew, którą wypili na przypieczętowanie pobratymstwa?
— Oto ręka i ramię. Proszę popatrzeć! Widzi pan?
Objął matkę ramieniem, podniósł ją z krzesła, przycisnął do siebie i zawołał radośnie:

168