Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wielkie nieba! A więc mego męża również?
— Niestety, tak.
— Cóż się z nim stanie? Niech pan mówi, prędko, prędko!
— Proszę się nie niepokoić. Nic mu się nie stało. Żyje jeszcze.
— Jeszcze? A później? Chcą go zabić?
— Niechże się pani nie dręczy, mrs. Stiller; sądzę, że wszystko się skończy pomyślnie. Tu oto narysowane jest wzgórze, obwiedzione skórami; jest ich całe mnóstwo; westmani nazywają to górę skór. Widać z tego, że kilkakrotnie zabrali mężowi wszystkie skóry, jakie miał przy sobie.
— Nieszczęście staje się coraz większe. Cóż powiedzą w St. Louis, gdzie czekają, by...
— Proszę teraz nie rozpaczać i wysłuchać mnie. Życie ludzkie jest stokroć więcej warte, aniżeli największy stos futer; zajmijmy się więc chwilowo tylko osobą mr. Stillera. Przypuszczam, że nie woził ze sobą całego transportu, a odsyłał go partjami. Przesyłki te przybędą z pewnością do St. Louis. Dalej widzi pani cztery węże, przywiązane do słupa. Na pochylonych ku ziemi głowach niema na szczycie kapelusza. Dowodzi to, że czterech Szoszonów torturowano straszliwie za morderstwo Kikatsów; mąż pani nie doświadczył na sobie tych tortur. Czytajmy dalej: oto dwa szeregi postaci. Przed jednym szeregiem widać rękę podniesioną ku górze, przed drugim — opuszczoną nadół. Ręce te mówią: albo — albo. Albo stanie się to, co jest przeznaczone jednemu szeregowi, albo to, co ma spotkać drugi.
— Cóż jest przeznaczone tym szeregom? Zadaje mi pan straszliwe męki!
— Jeszcze trochę cierpliwości! Przed jednym i drugim szeregiem widać kawałek skóry. To list, który, pani otrzymała. Kiedy przyniesiono go pani?

162