Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nic w tem dziwnego. Stary to stosunek i tak szczery, serdeczny, że trudno ich sobie wprost wyobrazić beze mnie.
Mówił pan, że Welley był pańskiem drugiem ja?
— No tak.
— Jakżeto pogodzić z przyjaźnią z Winnetou i Old Shatterhandem?
— Podróżujemy przeważnie we czterech.
— Ach tak!
Wymówiłem te słowa zwolna, dobitnie i nieco ironicznie; ton mój nie spodobał się memu biesiadnikowi.
— Panu się to wydaje nieprawdopodobne, sir?
— Ależ nie! Dziwi mnie tylko, że w rozmowach prowadzonych na temat Winnetou i Old Shatterhanda nikt nigdy nie wspomniał o panu. Złości mnie to również niesłychanie. Cała sława spada na nich; towarzysze pozostają w cieniu, jakkolwiek zasłużyli na nią w równej mierze. Bardzo to dziwne! Mógłbym panu wymienić cały szereg westmanów, którzy brali udział w ich wyprawach, a o których ludzie wyrażają się z wielkie mi pochwałami i uznaniem.
— Cóżto za ludzie?
— Old Firehand, Sam Hawkens, Dick Stone, Pitt Holbers, Dick Hammerdull, długi Davy, gruby Jemmy, bracia Snuffles i wielu, wielu innych. Ale nazwisk Watter i Welley nie słyszałem nigdy. Czemuż to przypisać, sir?
— Nie zwrócił pan na nie uwagi, albo zapomniał pan poprostu.
— O nie; mam fenomenalną pamięć.
— Powiedział pan to dziwnym tonem. Niechże pan mówi prosto — nie lubię zabawy w ślepą babkę. Nie sądzi pan chyba, że wszyscy towarzysze dwóch sławnych strzelców są

149