Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Well. Ale przedtem jedno ostrzeżenie. Niech się pan strzeże, niech pan nie mówi nikomu o swojem złocie! Na pańskiem miejscu zamieniłbym je zaraz jutro na pieniądze, i wyjechał niezwłocznie do Plattsmuth.
— Dlaczego do Plattsmuth?
— Bo tam jest ujście Missouri i kompan pański musiałby tam lądować, gdyby przybył szczęśliwie po Platte-River. Zasięgnąłbym tam najdokładniejszych informacyj i, o ileby się okazały niewystarczające, ruszyłbym wzdłuż rzeki. Należy się to Welleyowi; przecież żył pan z nim tyle lat w przyjaźni!
Twarz mego towarzysza, zasępiająca się coraz bardziej, nabrała wyrazu gniewu. Zawołał:
— Niech pan nie maluje zbyt ponurych obrazów! Znam swe obowiązki; wiem com winien Wellyowi, i niczyich nauk nie potrzebuję. Pan wyobraża sobie, że przyjaciel mój nie żyje, ja zaś twierdzę, że żyje i wkrótce tu przybędzie. Przypuszczam, że pan mi pozwoli kierować się własnym przekonaniem, i nie przywiązywać zbytniej wagi do pańskich wymysłów.
— Mr. Watter, to brutalnie!
— Chciałem być brutalnym, gdyż nie życzę sobie słuchać rad, o które nie prosiłem. Jakżeto? Przecież pan nie jest nawet greenhornem, nie ma pan pojęcia o życiu Zachodu! Zupełnie inna sprawa ze mną! Mogę śmiało twierdzić, że nie będę się wstydził nawet wobec takich ludzi, jak Winnetou, Old Shatterhand czy Old Firehand. A pan? Ledwoś starł z palców ślady atramentu, siedzisz sobie obok mnie i nuż bajać mi o błędach, nuż dawać śmieszne rady! Słyszał pan kiedyś bajeczkę o psie, szczekającym na księżyc? Powiem tylko, że księżyc to ja. Resztę może pan sobie dośpiewać.
— Doskonale! Pies dziękuje za porównanie, mr. Watter, — rzekłem z uśmiechem.

146