Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mr. Mayer! Muszę przyznać, że pan ma głowę, i to nie byle jaką. Możnaby jej panu pozazdrościć, gdyby jej wytwory dały się zamienić na złoto. Przypuśćmy jednak, że pan ma słuszność. Jakże mi pan odpowie na moje pytanie: Dlaczego te łotry nie zamordowali nas, skoro, według pańskich przypuszczeń, leżały tuż za nami? Wystarczyłyby dwie kulki, a w ręku mieliby całe złoto! No, i cóż pan na to, nieprawdopodobnie mądry człowieku?
— Musieliby wlec przeszło centnar złota. Ile to waży, sami wiecie najlepiej. Woleli, abyście sami przynieśli im zdobycz na miejsce. A zresztą, mogły być jeszcze inne przyczyny.
— Jeszcze inne? Nie wyobrażam sobie! Może mi pan poda przynajmniej jedną?
— Chętnie! Niech pan sobie przypomni swoje zachowanie nad Stihi-Creek. Pozbyliście się towarzyszy wyprawy, chcąc mieć placer dla siebie. Może między tymi czteroma ludźmi zawiązała się później walka? W każdym razie, jestem święcie przekonany, że puścili się w pogoń za pańskim kompanem. Powinien tu był przybyć dawno przed panem! A może pan przypuszcza, że się wogóle ulotnił?
— Nie! Nie wyobrażam sobie tego. Zawsze był w stosunku do mnie niezwykle uczciwy. Jesteśmy kolegami od lat dwudziestu; przyjaźń naszą możnaby porównać z przyjaźnią... powiedzmy, Winnetou i Old Shatterhanda. Słyszał pan o nich kiedyś?
Yes!
— Chwała Bogu, że znowu słyszę tylko „yes“. Z chwilą, kiedy pan dał upust swej wymowie, przestał mi się pan podobać. Mam wrażenie, że gawędzę z dzikusem, który sobie wyobraża, iż jest prezydentem Stanów Zjednoczonych.
— Więc mogę wrócić do swego „yes“ i „no“?
— Owszem, owszem! Nie będę protestować.

145