Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ra, moje nuggety zaś ważyły pół centnara; może pan sobie wyobrazić, jak się pod tym ciężarem czuł mój wierzchowiec. Nie była to jazda — raczej wolne, niesłychanie wolne człapanie.
— Jak długo trwała podróż?
— Prawie cztery tygodnie.
— Nuggety już pan sprzedał?
— Nie, czekam na przybycie Welleya; ruszymy razem do St. Louis i tam postaramy się wszystko sprzedać.
— Czyżby całe złoto było w hotelu?
— Oczywiście! Gdzież je mam trzymać? Jakie to dziwne; przedtem nie znał pan innych słów prócz „yes“ i „no“, a teraz wypytuje mnie pan tak dokładnie. Czy ma pan do tego jakąś podstawę?
Yes.
— Jakąż to?
— Mam wrażenie, że pana to dziwi, lecz sądzę, że takie zero jak ja może także czasami mieć swoją rację.
— Dobrze, dobrze, ale o cóż chodzi? Czy coś się panu nie podoba w mojem opowiadaniu?
— Nietylko coś, ale sporo rzeczy! Nie chcę jednak tracić niepotrzebnych słów i wyłożę rzecz krótko. Napróżno czeka pan na swego kompana Welleya. Zamordowano go i obrabowano; jeżeli pan się stąd natychmiast nie ulotni, i jeżeli będzie pan z innymi równie rozmowny, jak ze mną, czeka pana ten sam los!
Odrzucił wtył głowę, przymknął do połowy oczy i, patrząc na mnie wzrokiem oficera, który od świeżo upieczonego rekruta otrzymał jakąś monstrualną odpowiedź, zapytał tonem wyniosłym:
— Co takiego? Co pan powiedział? Czy mnie słuch nie myli? Zamordowany, obrabowany?

143