Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nazywam się Watter. Przypuszczam, że pan nieraz słyszał to nazwisko?
No!
— Nie? To mnie dziwi! Nazwisko Welley jest panu również nieznane?
Yes! Zauważywszy wreszcie, że odpowiadam w niesłychanych skrótach, gadatliwy towarzysz rzekł:
Yes, no, no, yes, — i to ma być koleżeńska rozmowa! Niechże pan otworzy nieco gębę! Może pan spokojnie zaryzykować; słów pańskich nie będzie słuchać osoba niegodna. Zaraz to panu wytłumaczę. Jak się pan nazywa?
— Mayer.
— Mayer? Ładne, cudowne nazwisko, tak cudowne, że kilka milionów ludzi kłóciło się o nie do zapamiętania, aż wreszcie rozdzielili je w spokoju pomiędzy siebie. Czy tak?
Yes!
— Mam wrażenie, że pan należy właściwie do tych pogodzonych, spokojnych baranków. Przynajmniej pański sposób wyrażania się nie daje powodu do sprzeczki. Niech-że mi pan powie, mr. Mayer, czem się pan zajmuje?
— Jestem writerem.
— Writerem? Ach, tak? Więc kałamarz i pióro! No, to istotnie za mało, by dobrze słuchać! Dziki Wschód jest panu zapewne równie nieznaną krainą, jak nosowi plecy, i nawzajem. Dwa przeciwległe bieguny! Jestem westmanem! Pan wie, co to znaczy?
Yes!
— Jestem pewien, że się pan na westmanach nie zna ani trochę, lecz westman ze mnie nie byle jaki; jestem znakomitością, tak samo jak Welley. Przebywamy stale razem. Dziś go tu niema, ale przybędzie na pewno lada chwila. Musi pan zobaczyć, jak my obaj strzelamy! Welley ma jutro przybyć.

136