Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Po tych słowach rzuciłem mu w twarz zeszyty i książki. Oniemiał na chwilę ze złości i zdziwienia, potem podszedł do mnie ostrym krokiem i, wymachując pięścią przed memi oczyma, zawołał:
— To niesłychane! Pan odważył się nazwać mnie oszustem i bezwstydnym kłamcą? I to gorszym od koniokrada! Niech pan to jeszcze raz powtórzy, a zetrę pana na miazgę!
Przybrał wojowniczą pozę.
— Ręce wdół! — krzyknąłem. — Właśnie dlatego, że pan nim jesteś, wstydzę się po raz pierwszy w życiu, żem pana rodak. Autor tych wierszy zginął, pańskiem zdaniem, na stryczku? Czy pan wie, kto to taki? Otóż stoi przed panem i żąda, byś mu oddał na spalenie wszystkie pozostałe książeczki!
— Pan, pan ma być autorem wiersza? Wygląda pan na barana...
Nie miał czasu dokończyć, wymierzyłem mu bowiem tak potężny policzek, że runął na podłogę, przewracając dwa krzesła. Po chwili zerwał się, wyciągnął z kieszeni długi nóż i rzucił się na mnie jak dzikie zwierzę. Podniósłszy ręce do góry, kopnąłem go w brzuch z taką siłą, że znowu runął jak długi. Zanim zdążył się podnieść, doskoczyłem doń, ująłem go lewą ręką za kark i podniosłem w górę; potem wyrwałem mu nóż prawą ręką i, wymierzywszy dwa siarczyste policzki, zawlokłem go do walizki ze słowami:
— Wyciągnąć wiersze, spalę je! Jeżeli nie będziesz posłuszny, pomogę ci!
Świętoszek spokorniał. Udawał wprawdzie, że się broni, ale nieco mocniejsze zaciśnięcie szyi zmusiło go do posłuszeństwa. Wyrzucając z walizki swe broszurki, mruczał przytem głośno:

117