Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i dostojnie; po jakimś czasie dopiero stwierdziłem, że wygląd ten dziwnie kontrastuje z niespokojnymi, badawczym wzrokiem.
— Ach pan prayerman[1]rzek gospodarz, podając gościowi rękę.
— Tak, prayerman, — rzekł gość nosowym głosem. — W naszych grzesznych czasach kaznodzieja powinien być najbardziej pożądaną osobą. Ludzie nie boją się kary Bożej, wędrują po ścieżkach zniszczenia i zepsucia. Aby umknąć drugiego potopu, który zmiecie wszystko, co żyje, cnotliwi muszą starać się sprowadzić z błędnej drogi swych bliźnich. Tu właśnie, na granicy cywilizacji i zdziczenia, spotykają się wyrzutki tego świata i przez przykład swój psują słabe, chwiejne dusze, dla których może znalazłby się jeszcze ratunek.
— Tak, tak, niestety, — potwierdził gospodarz. — Pamięta pan, jakeśmy to ostatnio mówili o tem, że mieszkający naprzeciwko kupiec ma zamiar sprzedać dom, zwinąć sklep i wyjechać do Memfis?
— Nie mogę sobie tej rozmowy przypomnieć.
— Otóż sprzedał wszystko za gotówkę. I przoszę sobie wyobrazić, w przeddzień odjazdu złoczyńcy włamali się — do mieszkania i zabrali wszystkie pieniądze!
Kaznodzieja załamał ręce, podniósł skromnie oczy ku górze i zawołał:
— Grzesznicy! Nie kradnij! Kto nie czci tego przykazania, ten nie jest godnym wejść do królestwa niebieskiego.

— W Plattsburgu zdarzył się na parę dni przedtem taki sam wypadek u adwokata Preltera. Pewien kupiec miał wypłacić jakiemuś klientowi 2,000 dolarów. Ponieważ klient wyjechał, pieniądze leżały u adwokata. I do niego włamali się złoczyńcy. Zrabowali całą gotówkę. Pan zna adwokata Preltera?

  1. Kaznodzieja.
110