Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pan go przecież zna! Pozwolił panu nawet myć się w swej miednicy, nie przypuszczam więc, by nie uwzględnił pańskiej prośby. Czy nie byłby pan łaskaw, mylordzie, dać mi do niego kilka słów na piśmie?
— Dlaczego nie. Spełnię chętnie pańskie życzenie, nie mogę jednak przyrzec, że słowa moje przyniosą pożądany skutek.
Wstał znowu, ukłonił się trzykrotnie jeszcze głębiej, niż przedtem, i rzekł:
— Serdecznie dziękuję, mylordzie! Jestem przekonany, że będę się mógł poszczycić sukcesem. Proszę pozwolić, by mi mój głos wewnętrzny mógł oświadczyć, że w każdym razie otrzymam jakiś totem. Uważa pan więc, że totem, skierowany do plemienia Apaczów, będzie najodpowiedniejszy?
— Tak. Jeżeli się pan przyłączy do Indjan, mieszkających nieco na północ, będzie pan miał mniej uciążliwą i niebezpieczną drogę. Pozwoli pan, że przy tej okazji zapytam, jak wygląda sprawa pańskiej wytrzymałości w takiej podróży, i jak sobie pan wyobraża swój pobyt w dzikiem pustkowiu?
— Ach, jestem zdrów, wytrzymały, jeżdżę dobrze konno. Pamiętając ciągle o swych zamiarach, ćwiczyłem się podczas pobytu w St. Louis we władaniu bronią. Nie jestem wprawdzie człowiekiem prerji, tem niemniej jednak na dziesięć strzałów trafiam do celu sześć, siedem razy.
— Bardzo to pięknie, ale prawdziwy westman odpowie panu, że najprzedniejsze nawet strzały, o ile są skierowane do celu, nie potrafią zaimponować ludziom sawany.
Przerwaliśmy rozmowę, bowiem do pokoju wszedł jakaś gość i kelner musiał się nim zająć. Był to człowiek przypominający z powierzchowności eklezjastę, czarno ubrany, gładko ogolony. W ręku trzymał małą walizkę. Wyglądał skromnie

109