Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ryce do rzadkości. Chcąc gospodarza wyciągnąć z kłopotliwego położenia, rzekłem:
— Pozwolą panowie na jedną uwagę? Podróż do St. Joseph byłaby bezcelowa, gdyż Old Shatterhanda już tam niema.
— Niema? Na pewno? Kto panu to powiedział? — zapytali odydwaj równocześnie.
— On sam — odparłem.
Usiedli obok mnie; po chwili gospodarz zapytał:
— A więc pan z nim mówił?
— Tak. Przybywam z St. Joseph.
— To ciekawe, bardzo ciekawe! Powiadają, że jest mym rodakiem. Czy to prawda?
— Prawda.
— To mnie bardzo cieszy! Jesteśmy wobec tego ziomkami. Skądże on pochodzi?
— Nie pytałem go.
— To jasne! Takiego człowieka nie można wypytywać, jak pierwszego lepszego. A więc niema go w St. Joseph? Dokądże się udał?
— Przypuszczam, że to tylko jemu jest wiadome.
— Niemiła sprawa! — zawołał kelner. — Dałbym wiele, gdybym z nim mógł pomówić.
— Może pan być zupełnie spokojny. Udał się tylko na wycieczkę i powróci.
— Naprawdę? Kiedyż to nastąpi, kiedy?
— Trudno to określić. Zdaje mi się, że będzie w St. Joseph czekać na Winnetou.
— Winnetou? A więc i on przybędzie? Ależ w ten sposób spełnią się moje najśmielsze marzenia! Zobaczę jednego i drugiego — Old Shatterhanda i Winnetou. Może pan będzie

104