Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



NA ZACHODZIE

Minął szereg lat. Życie dało mi twardą szkołę i zrobiło z niedoświadczonego chłopca mężczyznę. Dziwność losu była w stosunku do mnie jedynie pozorna; sam wytknąłem sobie drogę i znalazłem obok daremnych wysiłków i rezygnacyj dużo radości i zadowolenia, któreby mnie z pewnością nie spotkało w innym, spokojniejszym trybie życia. Poznałem cudownego, niezrównanego Winnetou, i zawarłem z nim związek przyjaźni, który śmiało określić mogę jako jedyny w swoim rodzaju. Sama ta przyjaźń mogłaby być pełnem zadośćuczynieniem za to, co trzeba było wycierpieć. A przecież nad stromą ścieżką, po której wędrowałem, kwitły jeszcze inne kwiaty i dojrzewały inne jeszcze owoce, które wolno mi było zrywać. W pierwszym rzędzie zaliczam do nich miłość, okazywaną mi przez dzielnych znajomych, bo tylko ci, co nie mieli czystego sumienia, bali się jak ognia imienia Winnetou i Old Shatterhanda. — — —
Ostatnią podróż konno odbyłem z tym najszlachetniejszym z pośród Indian z Rio Pecos przez Texas do terytorium indiańskiego nad Missouri.
Przybywszy na miejsce, pozostałem tam czas jakiś, przyjaciel zaś wyruszył w góry po nuggety. Liczni moi czytelnicy pytali nieraz, jakie było nasze położenie finansowe; korzystam teraz ze sposobności, by dać na to pytanie odpowiedź.
Mówiło się i mówi dziś jeszcze, że Indianie znają wielkie złoża złota, których ani nie eksploatują, ani nie zdradzają bia-

94