Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

żył dojść do schodów. Teraz stanęło przed nim zadanie najważniejsze: wydostać się z miasta i uciec przed forpocztami. Konia miał dobrego, więc był pewien, że mu się poszczęści.
Chihuahua drzemała pogrążona w ciemnościach, ale brak światła nie był dla Gerarda przeszkodą. Pędził w zawrotnym galopie przez ulicę. U wylotu stał wartownik. Zanim zdążył otworzyć usta, broń wyciągnąć, jeździec był już przy nim. Wartownik wiedział jednak, jakie ma obowiązki. Wystrzelił na alarm; po chwili rozległy się dookoła groźne wołania:
Stac! Kto tam?
Gerard nie odpowiadał. Padło kilka strzałów. Zauważył odrazu, że jeden z nich zranił konia. Mimo to połaskotał go piętami i pędził dalej. Ale koń potykał się coraz częściej. Gerard zatrzymał wierzchowca w pełnym galopie, zeskoczył i biegł pieszo, odprowadzany przez kule, krzyki i wołania.
Okolicę znał doskonale, więc trafiłby na miejsce, w którem ukrył swego konia. Obawiał się tylko, czy nie zwietrzono go przypadkiem.
Pędził dalej. Dotarł do lasu. Szczęściem znalazł konia. Odwiązał go, wyprowadził z zarośli i dosiadł. Teraz czuł się bezpieczny. Przerzucił strzelbę przez ramię, wyciągnął rewolwery z kieszeni i ukrył za pasem. Zawołał z uśmiechem:
— Doskonała krotochwila! Będą długo pamiętać Czarnego Gerarda! A teraz niech mnie łapią!
Zwrócił konia na północ i ruszył, z początku kłusem, później galopem. Droga prowadziła przez prerję,

54