Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W jednej chwili uwolnił ramiona z krępujących więzów, zerwał pułkownikowi epolety i zdzielił go pięścią z taką siłą, że tamten runął jak kłoda. W okamgnieniu chwycił nóż w zęby, wsunął obydwa rewolwery do kieszeni, ujął strzelbę za lufę.
— Oto, jak smakuje moje złoto!
Z temi słowami rzucił się na żołnierzy, roztrącił ich straszliwem uderzeniem kolby, skoczył jednym susem ku otwartemu oknu i znikł, rzuciwszy szydercze pożegnanie:
— Dobrej nocy, sennoritas!
Żołnierze wili, się z bólu na ziemi, oficerowie i całe towarzystwo stało jak osłupiałe. Po chwili dopiero zaczął się rwetes nie do opisania.
— Naprzód! Nadół! Za nim! Prędko!
Wydając te okrzyki, oficerowie rzucili się ku drzwiom; za nimi ruszyli żołnierze. Żaden nie miał odwagi skoczyć przez okno za przykładem Gerarda. Meksykanie pozostali w pokoju. Kilka osób podeszło do komendanta.
— Nie żyje — rzekł jeden.
— Ogłuszony tylko — poprawił drugi. — Połóżmy go na kanapie.
Kilka pań zemdlało. Część szeptała między sobą, nie szczędząc Gerardowi wyrazów podziwu, część zaś pośpieszyła ku oknu, aby zobaczyć, czy śmiałkowi udało się uciec. —
Niepokoj był zbyteczny. Gerard skoczył szczęśliwie, porwał pierwszego z brzegu konia, który stał na dole, wskoczył nań z błyskawiczną szybkością i ruszył w cwał. Dotarł do następnej ulicy, zanim pościg zdą-

53