Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Przeciwnie; ale on się stał nieuchwytnym. Podczas pościgu za nim padły trzy kule z nieba, które zabiły trzy najlepsze konie.
— Skąd ty to wiesz?
— Opowiedział to posłaniec, którego Cedar Ben Huli wysłał do naszego szejka. Czy już wierzysz, że to był szejtan?
— Tak, to był on.
— Cóżbyś zrobił, gdyby się tobie zjawił?
— Strzeliłbym do niego, a przytem odmawiałbym świętą fatchę.
Wystąpiłem z za rogu skały i stanąłem przed nimi.
— Więc odmów ją! — rozkazałem mu.
— Allah kerihm!
— Allah ilh Allah, Mohammed razuhl Allah!
Nie zdołali nic więcej wydobyć z siebie prócz tych dwóch okrzyków.
— Jestem tym, o którym opowiadałeś. Nazywasz mnie szejtanem: biada ci, jeśli ręką ruszysz, aby się bronić! Halefie, zabierz im broń!
Nie stawiali wcale oporu; zdawało mi się, że słyszę, jak dzwonią zębami.
— Zwiąż im ręce ich własnemi pasami!
Halef rychło się z tem uporał, byłem przekonany, że węzły nie puszczą.
— Teraz odpowiadajcie na moje pytania, jeśli wam życie miłe! Z jakiego szczepu jesteście?
— Jesteśmy Obeidami.
— Wasz szczep przeprawi się jutro przez Tygrys?
— Tak.
— Ilu macie wojowników?
— Tysiąc i dwustu.
— Jak są uzbrojeni?
— W strzały i strzelby z lontem.
— Czy macie jeszcze inne strzelby, a może i pistolety?
— Niewiele.
— Jak się przeprawicie — na czółnach?
— Na tratwach; nie mamy czółen.
— Ilu wojowników mają Abu Hammedzi?
— Tylu, co i my.
— Jak są ci uzbrojeni?