Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A konie ich?
— Przywiązali je cokolwiek dalej na przodzie.
— Zostańcie tu i przyjdźcie, gdy was zawołam. Chodź, Halefie!
Położyłem się na ziemi i posuwałem się wraz z Halefem naprzód. Przedostaliśmy się niepostrzeżenie aż do rogu skały. Poczułem woń tytoniu i usłyszałem dwóch ludzi, rozmawiających półgłosem. Stanąwszy przy krawędzi skały, mogłem rozróżnić słowa:
— Dwóch przeciwko sześciu!
— Tak. Jeden wyglądał czarno i szaro, był długi i cienki, jak lanca i miał szarą rurę armatnią na głowie.
— Szejtan!
— Nie, tylko zły duch, dżini.
— Ale drugi, to był djabeł?
— Wyglądał jak człowiek, ale strasznie! Z ust mu się dymiło, a oczy zionęły płomieniami. Podniósł tylko rękę i odrazu sześć koni padło trupem, z tamtemi czterema zaś te dwa djabły — niech ich Allah przeklnie — ulecieli powietrzem.
— W jasny dzień?
— W jasny dzień.
— Okropnie! Niech nas Allah strzeże przed djabłem, potrzykroć ukamienowanym! A potem przyszedł nawet do obozu Abu Hammedów?
— Nie przyszedł, ale oni go przynieśli.
— Jakto?
— Mieli go za człowieka i sądzili, że koń jego, to sławny ogier szejka Mohammeda Emina ze szczepu Haddedihnów. Chcieli — mieć tego konia, więc jego uwięzili. Gdy go przyprowadzili do obozu, syn szejka poznał go.
— Powinien go był wypuścić na wolność.
— Myślał ciągle, że to przecież będzie człowiek.
— Czy go związali?
— Tak. Ale lew przyszedł do obozu, a obcy powiedział, że sam jeden go ubije, jeśli mu się odda jego strzelbę. Oddano mu ją, poczem on wyszedł w ciemną noc. Po pewnym czasie padły błyskawice z nieba i huknęły dwa strzały. Za kilka chwil wrócił. Miał skórę lwa zarzuconą na ramieniu, dosiadł konia i odjechał przez powietrze.
— Czy go nikt nie chciał zatrzymać?