Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie wiem tylko, czy koń twój wytrzyma tak szybką jazdę. Muszę w przeciągu tej nocy odbyć drogę tam i spowrotem.
— Dam mu jednego z moich koni — rzekł szejk.
Za godzinę byliśmy w drodze. Ja jechałem na swym ogierze, a Halef na kasztanie, który przynosił zaszczyt swemu panu. W bardzo krótkim czasie stanęliśmy przy ostatnim posterunku. Tu czekał na nas Ibn Nacar.
— Czyś podsłuchał tych dwóch mężów? — zapytałem go.
— Tak, panie!
— Otrzymasz osobne wynagrodzenie przy rozdziale łupu. Gdzie jest twój towarzysz?
— Tuż wpobliżu tych dwóch szpiegów!
— Zaprowadź nas!
Pojechaliśmy dalej. Noc była prawie jasna i wkrótce ujrzeliśmy pasmo górskie, za którem znajdowała się dolina El Deradż. Ibn Nacar skierował wbok. Musieliśmy się piąć po skałach, wreszcie stanęliśmy u wejścia ciemnego jaru.
— Tu są nasze konie, panie!
Zsiedliśmy i zaprowadziliśmy także nasze konie do jaru.
Tu były one tak bezpieczne, że nie trzeba było ich strzec. Potem poszliśmy dalej grzbietem wzgórz i zatrzymaliśmy się dopiero, gdy przed naszemi oczyma ukazała się dolina.
— Uważaj, panie, by nie spadł żaden kamień, który mógłby nas zdradzić!
Schodziliśmy z wielką ostrożnością, ja za przewodnikiem, a za mną Halef, przyczem każdy wstępował w ślady swego poprzednika. Wreszcie znaleźliśmy się na dole. Jakaś postać zbliżała się do nas.
— Nacar?
— Jestem.
— Gdzie oni są?
— Jeszcze tam.
Przystąpiłem do niego całkiem blisko.
— Gdzie?
— Czy widzisz tę skałę tam na prawo?
— Tak.
— Tam się skryli.