Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kamień był prawie zupełnie pokruszony, a tych kilka znaków klinowych, które zachowały się z całego zwietrzałego napisu, ledwo można było odróżnić.
— Więc? — zapytał master Lindsay zaciekawiony.
— Poczekaj pan, to nie tak łatwo, jak pan sądzi. Widzę tu tylko trzy słowa, które może zdołam przeczytać. Jeśli się nie mylę, to brzmią one: Tetuda Babrut ésis.
— Co to znaczy? — Ku chwale Babilonu wzniesiono.
Poczciwy master Dawid Lindsay rozszerzył swe równoległoboczne usta aż do uszu.
— Czy pan dobrze przeczytał?
— Sądzę, że tak.
— Co z tego widać?
— Wszystko i nic!
— Hm! Tu przecież nie jest Babilon!
— A co?
— Niniwa!
— Niech będzie nawet Rio de Janeiro! Niech pan sobie tę rzecz tu sam złoży lub wyłoży; nie mam teraz czasu na to.
— A na co wziąłem pana ze sobą?
— Dobrze! Niech pan ten kawał cegły zachowa, aż będę miał czas!
— Well! A co pan ma robić?
— Wnet będzie posiedzenie, na którem mam opowiedzieć moje przygody.
— A ja wezmę udział!
— Zresztą muszę się wpierw posilić. Głodny jestem jak niedźwiedź.
— I ja będę jadł z panem!
Wszedł ze mną do namiotu.
— Jak panu poszło z pańskim językiem arabskim?
— Źle! Żądam chleba — Arab przynosi buty; żądam kapelusza — Arab przynosi sól; żądam strzelby — Arab przynosi chustkę na głowę. Okropnie, strasznie! Nie dam panu już pójść!
Po powrocie szejka nie długo czekałem na posiłek. Tymczasem zgromadzili się zaproszeni mężowie. Zapalono fajki, podano wszystkim kawę, a potem Lindsay naglił mnie:
— Zacząć sir! Jestem ciekaw.