Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A więc mówiłeś z nim?
— Krótko.
— Ilu myśliwych było przytem?
— Żaden.
— Niechaj Allah będzie z tobą, by cię pamięć nie opuściła!
— Byłem sam!
— Gdzie?
— W obozie Abu Hammedów.
— Oniby ciebie zabili!
— Nie uczynili tego, jak widzisz. Nawet Cedar Ben Huli zostawił mnie przy życiu.
— I jego widziałeś?
— I jego. Zastrzeliłem mu trzy konie.
— Opowiedz!
— Nie teraz, i nie tobie samemu, bo inaczej musiałbym kilka razy to samo powtarzać. Zwołaj ludzi, a dowiesz się dokładnie o wszystkiem.
Poszedł.
Chciałem właśnie wejść do jego namiotu, gdy ujrzałem Anglika, nadjeżdżającego szybkim galopem.
— Słyszałem przed chwilą, że pan przybył — wołał już zdaleka. — Znalazł pan?
— Tak; nieprzyjaciół, pole walki i wszystko.
— Ba! A ruiny z fowling-bullem?
— Także!
— Pięknie, bardzo dobrze! Będę kopał, znajdę i poślę do Londynu. Ale wpierw trzeba będzie walczyć?
— Tak.
— Dobrze, będę się bił jak Bayard… I ja znalazłem.
— Co?
— Rzadkość, pismo.
— Gdzie?
— Jama, tu wpobliżu… Cegła.
— Pismo na cegle?
— Yes! Pismo klinowe. Czy umie pan czytać?
— Trochę.
— Ja nie. Zobaczymy!
— Dobrze. Gdzie jest kamień?
— W namiocie. Zaraz przynieść!
Poszedł i przyniósł mi swe cenne wykopalisko.
— Tu, popatrzeć, czytać!