Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wierzysz więc, że dusza nie umiera razem z ciałem?
— Jakżeż mogłaby umrzeć, skoro jest od Boga?
— Jak mi to udowodnisz, jeżeli w to nie wierzę?
— Żartujesz! Czyż nie napisano w waszem kitab: „Japar-di bir sagh zoluky burunuje — i tchnął mu w nos ducha żywego.“
— No dobrze! Jeżeli dusza nie umiera, to gdzie mieszka po śmierci ciała?
— Wdychasz powietrze ponownie, wytchnąwszy je poprzednio. Oddech Boga wraca doń także, skoro ciało oczyściło się z grzechu. Ruszajmy.
— Jak daleko do Kaloni?
— Jedzie się cztery godziny.
Na dole stały nasze konie. Dosiedliśmy ich i bez żadnego towarzystwa opuściliśmy dolinę. Droga wiodła na stromą ścianę górską. Dostawszy się na wyżynę, ujrzałem przed sobą okolicę górską, gęsto zalesioną i poprzerzynaną licznemi dolinami. Kraj ten zamieszkują wielkie plemiona Kurdów Missuri, do których należą także Badidanowie. Droga nasza prowadziła to wgórę, to wdół, to znowu pomiędzy nagiemi skałami, lub przez gęsty las. Na zboczach widzieliśmy kilka małych wsi, ale domy ich były opuszczone. Tu i owdzie brodziliśmy przez zimne nurty górskiego strumienia, toczącego swe wody ku rzece Ghomel, aby z nią razem śpieszyć do rzeki Ghacir lub Bumadus, który płynie do wielkiego Cab, a z nim razem pod Keszaf uchodzi do Tygrysu. Domy te otaczały winnice, obok których dojrzewały sezam, żyto i bawełna, a gdy wyglądały szczególnie ozdobnie dzięki kwieciu i owocom fig, orzechów, granatów, brzoskwiń, czereśni, oraz drzew morwowych i oliwnych.
Nie spotkaliśmy nikogo, ponieważ Dżezidzi, zamieszkujący okolice aż do Dżulamerik, przybyli już wszyscy do Szejk Adi. Jechaliśmy już tak ze dwie godziny, kiedy usłyszeliśmy wołanie, zwrócone do nas.
Z lasu wychylił się człowiek. Był to Kurd. Miał na sobie bardzo szerokie, otwarte dołem spodnie, a gołe nogi tkwiły w niskich, skórzanych butach. Ciało jego okrywała tylko koszula, wycięta w czworobok na szyi