Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czalian, a nawet z okolic Tużik i Delmagumgumuku. Starzy, czy młodzi, biedni, czy bogaci, wszyscy byli czysto utrzymani. Jedni mieli turbany strojne w strusie pióra, drudzy nie mieli czem okryć dobrze swej nagości, wszyscy jednak mieli broń z sobą. Obcowali ze sobą, jak bracia i siostry; podawano sobie dłonie, ściskano się i całowano. Żadna kobieta ani dziewczyna nie kryła oblicza swego przed obcym. Ci, którzy tu przyszli, to byli członkowie jednej wielkiej rodziny.
Wtem zagrzmiała salwa. Ujrzałem, jak mężczyźni w mniejszych lub większych grupach udawali się do grobowca.
— Co oni tam robią? — spytałem Ali Beja.
— Biorą sobie mięso ze zwierząt ofiarnych.
— Czy nad tem jest jaki nadzór?
— Tak. Przychodzą tylko biedni. Schodzą się wedle plemion i miejsc zamieszkania. Dowódca ich prowadzi, albo muszą pokazać poświadczenie od niego.
— Czy wasi kapłani nie otrzymują nic z tego mięsa?
— Z tych wołów nie. W ostatni dzień świąt jednak bije się kilka zwierząt, które muszą być białe, zupełnie białe. Mięso ich należy do kapłanów.
— Czy wasi kapłani mogą zgrzeszyć?
— Czemu nie? Są przecież ludźmi.
— Czy także Pirowie i święci?
— I oni.
— Czy Mir Szejk Chan także?
— Tak.
— Czy wierzysz, że i wielki święty Szejk Adi popełniał grzechy?
— I on był grzesznikiem, gdyż nie był Bogiem.
— Czy pozwalacie grzechom waszym ciężyć na duszach waszych?
— Nie, usuwamy je.
— W jaki sposób?
— Przez symbole czystości, przez ogień i wodę. Wiesz przecie, że myliśmy się wczoraj lub dzisiaj. Przy tem wyznajemy grzechy nasze i przyrzekamy zrzucić je z siebie, a wówczas zabiera je woda. Dziś wieczorem zobaczysz, jak czyścimy w ogniu naszą duszę.