Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i sięgająca do łydek. Gęste włosy spadały mu w kręcących się zwojach na plecy, a na głowie miał jedną z owych osobliwych, brzydkich czapek pilśniowych, wyglądających jak olbrzymi pająk, którego okrągły tułów okrywa głowę, a długie nogi zwisają z boków i styłu aż na ramiona. Za pasem miał nóż, manierkę z prochem, worek z kulami, ale strzelby nie było widać.
— Ni wro’ kjer — dzień dobry! — powitał nas. — Dokąd udaje się waleczny Ali Bej?
— Chode t’aweszket — Bóg niech cię ochrania! — odpowiedział Bej. — Znasz mnie? Z jakiego jesteś plemienia?
— Jestem Badinan, panie!
— Z Kaloni?
— Z Kalahoni, jak my je nazywamy.
— Czy mieszkacie jeszcze w swoich domach?
— Nie. Przenieśliśmy się już do naszych szałasów.
— Leżą tu wpobliżu?
— Skąd to wnosisz?
— Ilekroć wojownik oddala się bardzo od swojego mieszkania, bierze z sobą strzelbę, ty zaś nie masz jej przy sobie.
— Poznałeś. Z kim chcesz mówić?
— Z twoim wodzem.
— Zsiądź z konia i chodź za mną.
Zsiedliśmy i wzięliśmy konie za cugle. Kurd wprowadził nas głęboko w las, gdzie wnet dotarliśmy do urządzonego z drzew ściętych zasieku, poza którym ujrzeliśmy mnóstwo szałasów, zbudowanych tylko z belek, gałęzi i listowia. W barykadzie pozostawiony był tylko wąski otwór, którym można było wejść do środka. Tu ujrzeliśmy kilkaset dzieci, uganiających tam i sam pomiędzy szałasami, podczas gdy dorośli, zarówno mężczyźni jak kobiety, zajęci byli powiększeniem i wzmocnieniem palisady. Na jednym z największych szałasów siedział mężczyzna, który zajął to podwyższone miejsce, aby swobodniej objąć wzrokiem pracę i łatwiej nią kierować. Ujrzawszy mego towarzysza, zeskoczył i wyszedł naprzeciw nas.
— Kjeirati; chote dauleta ta mazen b’ket — bądź pozdrowiony, niech Bóg pomnoży twoje bogactwo.