Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wsiadaj — rozkazał agha z ponurym wyrazem twarzy.
Zachowałem się, jakgdyby mię to wcale nie obeszło, chociaż ta eskorta kazała mi się domyśleć, że byłem niejako wzięty do niewoli. Poniesiono mnie kłusem, i zatrzymano się aż przed bramą.
— Wysiądź i chodź za mną — rozkazał agha w tonie jak poprzednio.
Poprowadził mnie schodami na górę do pokoju, gdzie stali zgromadzeni rozmaici oficerowie, którzy mierzyli mnie ponuremi spojrzeniami. U wejścia siedziało kilka osób cywilnych. Byli to ludzie z miasta, po których poznać było można, że się tu w tej jaskini lwa czuli nieswojo. Mnie oznajmiono natychmiast. Zdjąłem sandały, które w tym celu włożyłem poprzednio i wszedłem.
— Sallam aaleikum! — powitałem, pochylając się z rękoma skrzyżowanemi na piersiach.
— Sal — — —
Basza przerwał powitanie, ale natychmiast jął mówić dalej:
— Posłaniec twój powiedział, że jakiś Frank chce ze mną mówić.
— Tak jest.
— Czy jesteś muzułmaninem?
— Nie.
— A mimo to śmiesz używać powitania muzułmańskiego.
— Ty jesteś muzułmanin, ulubieniec Allaha i padyszacha — niechaj mu Bóg błogosławi — mamże cię witać pozdrowieniem pogan, nie mających Boga, ani ksiąg świętych?
— Jesteś zuchwały, cudzoziemcze!
Basza obrzucił mnie dziwnem jakiemś, świdrującem spojrzeniem. Był to człowiek niewielki i bardzo chudej postaci. Twarz jego byłaby zupełnie pospolitą, gdyby nie było w niej rysu przebiegłości i okrucieństwa. Miał przytem spuchnięty prawy policzek. Obok niego stała miska, napełniona wodą, służąca mu za spluwaczkę. Strój miał cały z jedwabiu. Głownia sztyletu i agrafa na turbanie iskrzyły się od djamentów; jego palce lśniły pierścieniami, a nargile, z której palił, była z pewnością najdroższą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem.