Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przez chwilę mierzył mnie od stóp do głów, poczem zapytał:
— Dlaczego nie kazałeś mi się przedstawić przez konsula?
— Mój kraj nie ma konsula w Mossul, a inni konsulowie są mi tak samo obcy jak ty. Konsul nie może mnie zrobić lepszym ani gorszym, niż jestem, a ty masz oko bystre; nie potrzebujesz mnie poznawać dopiero przez oko konsula.
— Maszallah! Mówisz istotnie bardzo zuchwale, mówisz, jak gdybyś był jakimś bardzo wielkim człowiekiem.
— Czy ktoś inny odważyłby się ciebie odwiedzać?
To było już naprawdę bezczelne, ale dostrzegłem odrazu, że zrobiło zamierzone wrażenie.
— Jak się nazywasz?
— Hasredin[1], mam rozmaite imiona.
— Rozmaite? Mnie się wydaje, że człowiek ma jedno imię.
— Zazwyczaj. U mnie jednak jest inaczej, gdyż w każdym kraju, u każdego narodu, który poznałem, nazywano mnie inaczej.
— Widziałeś zatem wiele krajów i ludów?
— Tak.
— Wymień te narody!
— Osmanli, Franzesli, Engleterrli, Espanioli...
Wyliczyłem mu wcale ładny szereg nazw, rozpoczęty z grzeczności od Ottomanów. Oczy jego otwierały się coraz to szerzej za każdem mojem słowem.
Wreszcie jednak wybuchnął:
— Hej, hej![2] jest więc aż tyle ludów na ziemi?
— O jeszcze o wiele więcej!
— Allah akbar! Bóg jest wielki! On stworzył tyle narodów, ile mrówek jest w mrowisku. Jesteś jeszcze młody. Jak mogłeś zwiedzić tyle krajów? Ile miałeś lat, kiedy opuszczałeś swój kraj?
— Miałem lat osiemnaście, gdy przez morze udałem się do Zeni Dünja[3].
— A co ty jesteś?
— Piszę do gazet i książek, które potem drukują.

— Co piszesz tutaj?

  1. Wasza Wysokość.
  2. Okrzyk zadziwienia.
  3. Ameryka.