Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie będziesz wcale w takiem położeniu, gdyż ja sam idę do niego.
— Sam?... Do tego nie dopuszczę. Idę razem.
— Czy mogę wziąć cię ze sobą, jeżeli mnie tylko zechce widzieć u siebie?
— Allah il Allah. Skoro tak, to będę czekał tutaj. Ale przysięgam ci na proroka i wszystkich kalifów: jeżeli do wieczora nie będziesz spowrotem, to każę mu oznajmić, że mam mu donieść coś ważnego; on mnie przyjmie, a ja palnę mu w łeb dwiema kulami.
To było powiedziane poważnie i jestem przekonany, że ten odważny człeczyna uczyniłby to na pewno. Takiej przysięgi nie złamałby nigdy.
— A Hanneh? — spytałem.
— Niech płacze, ale będzie dumną ze mnie. Nie powinna kochać mężczyzny, który pozwoliłby zabić swojego effendiego.
— Dziękuję ci, mój dobry Halefie, ale jestem przekonany, że do tego nie dojdzie.
Po chwili usłyszeliśmy znowu kroki. Wszedł zwyczajny żołnierz, zdjąwszy wprzód za drzwiami obuwie.
— Salama! — powitał.
— Sallam! czego chcesz?
— Czy jesteś effendim, który pragnie mówić z baszą?
— Tak jest.
— Basza — oby Allah dał mu tysiąc lat życia! — przysłał ci lektykę, żebyś doń przybył.
— Idź na górę, ja zaraz przyjdę.
Gdy się ten oddalił, rzekł Halef:
— Zihdi, widzisz, że zaczyna być źle.
— Dlaczego?
— Nie przysyła aghi, lecz prostego żołnierza.
— Może być, ale tem się nie kłopocz.

Wyszedłem po kilku schodach na dwór. Ach! Przed domem stał oddział, złożony z około dwudziestu Arnautów, uzbrojonych od czuba do pięty. Dowodził nimi jeden z owych dwu aghów, którzy byli u mnie poprzednio. Dwaj hamale[1] trzymali w pogotowiu krzesło na noszach.

  1. Tragarze.