Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy widzisz, że mam słuszność? Uroczystość powinna się odbyć, ale dopiero wówczas, gdy będziemy na to mieli czas. Naprzód niezbędną jest rzeczą, aby się szejkowie zgromadzili i wszystko omówili, co ma być uchwalone, a potem należy uchwały bezzwłocznie wykonać. Powiedz szejkom, że sześć tysięcy ludzi nie może więcej niż kilka dni zostać razem na tem miejscu!
Poszedł. Teraz przystąpił do mnie Lindsay.
— Świetne zwycięstwo! Prawda?
— Bardzo!
— Jak się sprawiłem, sir?
— Doskonale!
— Pięknie! Hm! Tu wielu ludzi!
— Widać.
— Czy są między nimi może tacy, co wiedzą, gdzie są ruiny?
— To możliwe; należałoby się dowiedzieć.
— Zapytać, sir!
— Owszem, skoro tylko będzie możliwe.
— Teraz, natychmiast!
— Przepraszam, sir, nie mam teraz czasu. Może potrzebna będzie moja obecność przy naradach, które się wnet rozpoczną.
— Pięknie! Hm! Ale potem zapytać! Co?
— Na pewno!
Zostawiłem go i poszedłem do namiotów.
Znalazłem tam wiele do roboty, gdyż trzeba było poprawić rannym opatrunki. Potem udałem się do namiotu, w którym szejkowie odbywali bardzo ożywione narady. Nie mogli się zgodzić co do samej zasady, sądzę więc, że byłem im bardzo pożądany.
— Raczysz rozsądzić nasze sprawy, hadżi Emir Kara ben Nemzi — rzekł Malek.
— Byłeś we wszystkich krajach ziemi i wiesz, co jest sprawiedliwe i korzystne.
— Pytajcie, a ja będę odpowiadał!
— Komu się należy broń pobitych?
— Zwycięzcy.
— A komu ich konie?
— Zwycięzcy.
— A do kogo należą ich szaty?
— Rozbójnik zabiera je, prawdziwy wierny jednak zostawia je pobitym.