Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wstąpił w środek koła i usiadł obok nich. Nie zamienili z sobą ani jednego słowa, ale widać było, że tamci dwaj z przestrachem spojrzeli na przybywającego do nich Eslaha. Być może, że pokładali jeszcze w nim pewne nadzieje.
— Zaprowadź swych więźniów do wadi! — rzekł Malek.
Poszedłem za nim. Gdy wstąpiłem w dolinę, przedstawił mi się nadzwyczaj malowniczy widok. Zrobiono wyłom w parapecie celem ułatwienia komunikacji; u stoków kotliny, po obu stronach, stały straże; w kotlinie roiło się od ludzi uwięzionych i koni, a wtyle rozłożyli się obozem ci sprzymierzeńcy, którzy znaleźli jeszcze miejsce w wadi. W tym różnorodnym tłumie uwijali się rozmaici Haddedihnowie, którzy gromadzili konie nieprzyjaciół w stado, aby je wyprowadzić na równinę, gdzie również i broń nieprzyjaciela leżała, tworząc wielki stos.
— Czy widziałeś już coś podobnego? — zapytał mnie Malek.
— Nawet coś większego — odpowiedziałem.
— Ja nie.
— Czy ranni nieprzyjaciele są dobrze umieszczeni?
— Opatrzono ich, jak kazałeś.
— A co zrobimy teraz?
— Uczcimy nasze zwycięstwo i urządzimy fantazję, jakiej tu jeszcze nigdy nie było.
— Nie, nie uczynimy tego...
— Dlaczego?
— Czy mamy uroczystością naszą wywołać rozgoryczenie wśród nieprzyjaciół?
— A oni się nas pytali, czy będziemy rozgoryczeni ich napadem?
— Czy mamy czas na taką uroczystość?
— A czemże mamy się zająć?
— Pracą... Należy pokrzepić przyjaciół i nieprzyjaciół.
— Wyznaczymy ludzi, którzy tem się zajmą.
— Jak długo chcecie zatrzymać jeńców?
— Aż będą mogli wrócić.
— A kiedy to nastąpi?
— Jak najprędzej; nie wystarczyłoby żywności dla takiej armji przyjaciół i wrogów.