Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   211   —

— Kto wie, czy oni są tutaj!
— Napewno, bo nie zostawią chaty bez straży.
— Spocznijmy teraz i zaczekajmy. Rozumie się, że na dworze są strażnicy. Gdy przez jakiś czas nie będziemy nic robić, pomyślą, że poddaliśmy się losowi. Potem złagodnieje ich czujność.
Zachowywaliśmy się spokojnie i byliśmy dobrej myśli. Ale czekanie zaczęło ciężyć zacnym towarzyszom i nie mogłem się dłużej opierać ich woli..
— Zbadajmy powałę — rzekłem. — Jest tam nakrywa i pytanie tylko, jak ją otworzyć.
— Omar jej nie mógł dosięgnąć, stojąc na moich barkach — zauważył Osko.
— W takim razie podwyższymy piramidę. Niech Halef usiądzie na barkach Omara. Może to już wystarczy — Ty jesteś dość silnym, aby unieść obudwu.
Halef wziął latarenkę do kieszeni i usiadł na barkach Omara, Omar zaś stanął na plecach Oski, który rozstawił się jak czworonóg na rękach i nogach. Osko podniósł się powoli, a Omar wstąpił mu na barki. Aby me upaść, trzymali się wszyscy trzej ścian rozpadliny Halef wyciągnął ręce i powiedział:
— Zihdi, czuję powałę.
— Mów ciszej. Może być ktoś na dworze. Weź teraz latarenkę!
Spojrzałem w górę, gdzie zauważyliśmy otwór poprzednio. Migotało tam światełko. Halef trzymał je w lewej ręce, dotykając prawą powały.
— Zbudowana z pni silnych — szepnął — ale zapad jest z desek.
— To dobrze, bo w takim razie jest cienki. Zapukajno jeszcze raz, aby po odgłosie poznać ich grubość.
— Usłyszą mnie!
— Oczywiście byłoby lepiej, gdyby nic nie zauwaono, ale i to dobrze będzie, że się dowiemy, czy są jacy stróże nad nami.
Zapukał zcicha, poczem zaraz usłyszeliśmy śmiech i wołanie: