Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   147   —

któremi weszli właśnie Osko, Omar i Halef. Posłaniec zdrętwiał z przerażenia, gdyż teraz dopiero mnie poznał. Po chwili jednak zawołał:
— Muszę odejść, czemprędzej odejść! Mam jeszcze do załatwienia pilne sprawy.
Poskoczył ku drzwiom, lecz w tej chwili uchwycił go już Halef za kołnierz.
— Czemu chcesz nas tak prędko opuścić, drogi przyjacielu? — spytał przyjaźnie.
— Bo mam jeszcze dużo do roboty w mieście.
— Zdaje mi się, że załatwiasz polecenia tylko stamtąd tu. Zabierasz więc także rzeczy stąd do Ostromdży?
— Tak; nie zatrzymuj mnie!
— Mógłbyś i odemnie coś zanieść.
— Do kogo?
— Napiszę ci to.
— Co takiego?
— Pozdrowienie, tylko pozdrowienie.
— Chętnie je wezmę, ale puść mnie już teraz!
— Nic z tego. Musisz jeszcze zaczekać, bo trzeba ci pozdrowienie napisać i adres do tego.
— Czy to długo potrwa?
— Wcale niedługo. Z takimi przyjacielskimi listami nie robię wiele zachodu. Nie potrzebuję ani papieru, ani atramentu, ponieważ piszę na niewygarbowanym pergaminie. Zapłatę dla posłańca dodaję zaraz do tego. Ołówek mam w stajni. Będziesz musiał tam się potrudzić ze mną, kochany Tomo. Chodź więc.
Posłaniec przypatrzył się małemu badawczo. Nie dowierzał pokojowemu usposobieniu, chociaż Halef odzywał się tak życzliwie. Wyszedł z nim jednak, a Osko i Omar za nimi, uśmiechając się skrycie.
Z mego miejsca mogłem przez otwarte i szyb pozbawione okno objąć okiem cały dziedziniec. Widziałem, jak wszyscy czterej zbliżyli się do stajni, poczem zniknęli za drzwiami, które się za nimi zamknęły.
W krótką chwilę potem usłyszałem jakby zdaleka głosy, które dzisiaj rozbrzmiewają tylko w Chinach