Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   141   —

— To zgodzę się i na małego kogutka, zihdi, i będzie mi tak samo smakował, jak jabłka tym malcom tutaj.
Dzieci obstąpiły kosz i pochwyciły najpierw za jabłka. Nad wyraz przyjemnie było patrzeć na pracę tych małych pyszczków. Stary miał z radości łzy w oczach. Syn wcisnął mu w rękę kawałek mięsa, ale on nie jadł. Zapomniał o sobie z radości na widok zadowolenia u wnucząt.
Koszykarz podał każdemu z nas rękę i rzekł do mnie:
— Panie, powtarzam, że zrobiłoby mi to wielką przyjemność, gdybym ci się w jakiś sposób przysłużył. Czy to niemożliwe?
— Przeciwnie. Jest przysługa, o którą prosiłbym cię nawet.
— Jaka?
— Zaprowadzisz nas do Taszkoj.
— O jak chętnie, jak chętnie! A kiedy, panie?
— Dziś nie da się określić. Przyjdź jutro rano do Radowicz; tam ci powiem.
— A gdzie cię spotkam?
— Hm i tego jeszcze nie wiem. Może mi wskażesz jaki konak, gdzie byłoby dobrze zamieszkać.
— Najlepiej w gospodzie pod Wysoką Portą. Znam gospodarza i zaprowadzę cię.
— Na to się nie zgodzę; jesteś znużony.
— O, do Radowicz zajdę z łatwością. Będziemy tam w ćwierć godziny. Muszę cię polecić gospodarzowi; pracuję tam czasami, a on ceni mnie, pomimo że jestem tylko biednym człowiekiem. Jutro ciebie odwiedzę, aby zapytać, kiedy się chcesz udać do Taszkoj.
— To będzie zależało od stanu nogi, którą sobie uszkodziłem. Czy jest w mieście jaki dobry lekarz, któremuby się można powierzyć bezpiecznie?
— Jeśli masz na myśli chirurga, to jest tam jeden, sławny bardzo; leczy wszelkie uszkodzenia u ludzi i zwierząt. Umie także szczepić ospę, czego nikt zresztą nie potrafi.