Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie przynieśliśmy nic jeszcze. Chcemy najpierw zobaczyć, czego wam potrzeba i powiedzieć to potem naszym kupcom.
— Na co nosicie tyle broni, sikoro tylko dla handlu do nas przybywacie?
— Broń jest prawem wolnego człowieka; kto jeździ bez broni, tego uważają za sługę.
— Powiedzcie zatem swym kupcom, żeby nam broni przysłali, gdyż znajduje się tu wielu ludzi, którzy pragną zostać wolnymi. Musicie być bardzo odważnymi mężami, skoro ośmielacie się podróżować po tak dalekich krainach. Czy macie tu kogo, ktoby was chronił?
— Tak. Mam przy sobie budjeruldi padyszacha.
— Pokaż je!
Pokazałem mu dokument i przekonałem się, że umiał czytać; był więc człowiekiem wykształconym. Oddał mi pismo.
— Znajdujesz się pod ochroną, która ci tu nic pomóc nie może; widzę jednak, że nie jesteście zwykłymi wojownikami, a to dla was korzystne. Czemu tylko sam mówisz, czemu nie mówi też twój towarzysz!
— Rozumie tylko swój język ojczysty.
— Co robicie tu w tej odległej okolicy?
— Zobaczyliśmy ślady walki i poszliśmy za niemi.
— Gdzie spaliście ostatniej nocy?
— W Gumri — odrzekłem bez wahania.
Podniósł głowę, jakby zaskoczony niespodzianie, i spojrzał na nas ostro.
— I ty śmiesz mi to mówić?
— Tak, bo to prawda.
— Więc jesteś przyjacielem beja! Co to znaczy, że nie walczyłeś u jego boku?
— Zostałem w tyle i nie mogłem się już dostać do niego, gdy był w niebezpieczeństwie, gdyż twoi ludzie wcisnęli się pomiędzy niego i nas.
— Zaatakowali was?
— Tak jest.
— Czyście się bronili?
— Mało. W chwili, gdy nadeszli, padliśmy razem z końmi. Ja leżałem bez przytomności, a mój towarzysz swoją broń zgubił. Zabito jednego konia, a dwu ludzi zraniono.

73