Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To wy ich przyprowadzacie? — rzekł do nich. — Wracajcie na posterunek!
Zapowiedziano mu więc nasze przybycie już wówczas, kiedy, nic nie przeczuwając, mieliśmy im wpaść w ręce. Melek trochę był podobny do brata, ale moje oczy odwróciły się od niego ku innej grupie. Siedzieli tam rozbrojeni i otoczeni dokoła strażą bej z Gumri, Amad el Ghandur i Halef z kilku Kurdami, ale żaden z nich nie był związany. Mieli na tyle przytomności umysłu, że zachowali się na nasz widok spokojnie.
Melek skinął na nas głową, żebyśmy zsiedli.
— Zbliżcie się! — rozkazał.
Wszedłem w środek koła i usiadłem sobie bez zakłopotania obok niego, a Anglik uczynił to samo. Dowódca spojrzał na nas zdziwiony, lecz nie powiedział nic na nasze zuchwale zachowanie.
— Czy broniliście się przy pojmaniu?
— Nie — odparłem krótko.
— Wszak broń nosicie!
— Czemu mielibyśmy zabijać Chaldejczyków, skoro jesteśmy ich przyjaciółmi! Są chrześcijanami tak samo jak i my.
Jął nadsłuchiwać, a potem spytał:
— Jesteście chrześcijanami? Z którego miasta?
— Nie znasz miasta, z którego pochodzimy. Leży daleko stąd na Zachodzie, dokąd jeszcze żaden Kurd się nie dostał.
— Więc jesteście Frankami? Może z Inglistanu?
— Mój towarzysz pochodzi z Inglistanu?
— Ale tyś nie jest Frankiem.
— Czemu nie!
— Widzę, że nosisz kuran jak hadżowie.
— Kupiłem go tylko, aby poznać wiarę i naukę muzułmanów.
— Postępujesz niedobrze. Chrześcijaninowi nie wolno poznawać innej nauki, prócz własnej. Jeśli jednak jesteście Frankami, to poco przybywacie do naszego kraju?
— Zobaczyć, czy będzie można handel z wami prowadzić.
— Jakie przynieśliście towary?

72