Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.2.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wchodząc do nas, jak człowiek, któremu naprzykrzano się niepotrzebnie.
— Czy jest jakie niebezpieczeństwo? — spytałem.
— Wcale nie. Ci Nestorahowie opuścili nas, aby na przyszłość nie płacić dżerum[1], a tam po drugiej stronie, koło Seraruh, spalił się stary dom. Teraz gadają te baby o buncie i rozlewie krwi, podczas gdy ci giaurzy cieszą się, że zostawiamy ich w spokoju. Chodźcie; dałem rozkaz do wyruszenia. Pójdziemy ku Seraruh i będziemy mieli zaraz sposobność przekonać się, że ci ludzie z Mii przelękli się niepotrzebnie.
— Czy podzielimy się? — spytałem.
— Czemu? — zapytał do pewnego stopnia zdziwiony.
— Mówiłeś o dwu rodzinach niedźwiedzi.
— Zostaniemy razem i wygubimy naprzód jedną, a potem drugą rodzinę.
— Czy to stąd daleko?
— Moi ludzie szli śladem. Powiedzieli, że trzeba jechać tylko z godzinę. Czy chcesz istotnie walczyć z nami przeciw niedźwiedziom?
Potwierdziłem, a on mówił dalej:
— Dam ci zatem kilka dzirytów.
— Na co?
— Czyż nie wiesz, że żadna kula nie zabije niedźwiedzia? Ginie dopiero wówczas, gdy tkwi w nim dużo dzirytów.
— Zachowaj sobie w każdym razie swoje dziryty. Jedna kula wystarczy dla niedźwiedzia.
— Czyń, co chcesz — rzekł z wyższością — ale trzymaj się zawsze w mojem pobliżu, abym cię mógł obronić.
— Niechaj cię Allah zachowa, jak ty mnie chcesz zachować.
Wyjechaliśmy ze wsi. Cały orszak jeźdźców wyglądał tak, jakbyśmy wyjeżdżali polować na gazele: tak nieporządnem mi się wszystko wydało. Zjechaliśmy najpierw w dolinę, potem po drugiej stronie przebyliśmy kilka gór, parowów i lasów, aż zatrzymaliśmy się przed podszytym borem bukowym.
— Gdzie jest legowisko zwierza? — spytałem beja.

48

  1. Kara pieniężna.
48