Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wiem to napewno.
— Tak!
To „tak“ wprawiło poczciwca w kłopot.
— Musisz także wiedzieć o tem — rzekł.
— Kto ci powiedział, że on rozmawia?
— Ktoś, co go słyszał.
— Kto to taki?
— Arnauta, który przybył dziś, aby was zaskarżyć.
— Co uczyniłeś?
— Posłałem po ciebie.
— Dlaczego?
— Aby cię przesłuchać.
— Allah illa Allah! A więc na zażalenie łotrowskiego Arnauty posyłasz do mnie, aby mnie, emira i effendiego traktować tak samo, jak tego draba! Mutesselimie, niech Allah błogosławi twej mądrości, abyś jej nie utracił.
— Effendi, proś Boga o twoją własną mądrość, bo możesz jej potrzebować!
— To brzmi prawie jak groźba!
— A twoje słowo brzmiało jak obraza.
— Ponieważ mnie obraziłeś, więc pozwól sobie coś powiedzieć, mutesselimie. Tu w tym obracającym się pistolecie jest sześć strzałów, a w tym drugim tak samo. Powiedz, co mi masz powiedzieć, lecz weź pod rozwagę, że emir nie jest Arnautą i nie pozwoli się z nim porównywać! Jeżeli towarzysz mój nie dotrzymuje swojego ślubu, to co to obchodzi Arnautę? Gdzie ten człowiek?
— Jest w mojej służbie.
— Od kiedy?
— Od dawna.
— Mutesselimie, mówisz nieprawdę. Tego Arnauty wczoraj jeszcze w służbie twojej nie było. To człowiek, o którym opowiem ci coś więcej jeszcze. Jeżeli hadżi Lindsay bej rozmawia, to ma to załatwić ze swojem sumieniem, lecz nie obchodzi to więcej nikogo.
— Miałbyś słuszność, gdybym wiedział o nim to tylko.
— A cóż takiego jeszcze?
— Jest przyjacielem człowieka bardzo mi podejrzanego.
— Któż to taki?

194