Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Emirze, wracasz mi życie! Ależ oni mogliby to przecież uczynić, a wówczas odbiorą ci wszystko. Czy nie zostawiłbyś mi pieniędzy i innych drogich ci rzeczy? Przechowam ci wszystko i nie powiem nikomu.
— Wierzę ci, aniele opiekuńczy tego domu, ale ta ostrożność niepotrzebna.
— Czyń więc, co ci się podoba! Idź i Allah niech będzie z tobą wraz ze swym prorokiem, który niechaj cię chroni!
Poszliśmy. Przechodząc przez plac, widziałem za drzwiami kilku domów Arnautów, o których wspominał mi aga. Sprawa była więc istotnie poważna. I przed pałacem, w sieni, na schodach, a nawet w przedpokoju stali żołnierze. Zaniepokoiłem się niemal.
Komendant nie był sam w swojej komnacie. U wejścia siedzieli dwaj porucznicy, a Selim Aga nie oddalił się także, lecz usiadł obok.
— Sallam aaleikum — pozdrowiłem, jak mogłem najswobodniej, pomimo, iż znajdowałem się w pułapce.
— Aaleikum! — odpowiedział komendant z rezerwą, wskazując na dywan, leżący w jego pobliżu.
Udałem, że tego nie zauważyłem i usiadłem przy nim tak, jak siadywałem przedtem.
— Posłałem po ciebie — zaczął — ale nie przybywałeś. Gdzie byłeś, effendi?
— Na wycieczce.
— Gdzie?
— Za miastem.
— Czego tam chciałeś?
— Konia ujeździć. Wiesz, że szlachetny koń potrzebuje pielęgnacji.
— Kto był przy tem?
— Hadżi Lindsay bej.
— Który ślubował nie mówić?
— Ten sam.
— Słyszałem, że ślubu tego nie dotrzymuje zbyt surowo.
— Tak!
— Rozmawia!
— Tak!
— I z tobą także.
— Tak!

193