Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Módl się — odrzekłem wzruszony — spróbuję, może człowiek zdoła tu coś jeszcze poradzić.
Chora leżała z otwartemi pogodnemi oczyma, a źrenice miała bardzo rozszerzone. Twarz była mocno zarumieniona, oddech przyśpieszony, a szyja wykręcała się w kurczowem dławieniu. Nie pytałem wcale, kiedy choroba wybuchła; byłem laikiem, ale miałem to przekonanie, że chora zażyła belladomy albo stramonium.
— Czy córka twoja miała wymioty? — zapytałem ojca.
— Nie.
— Czy masz lusterko?
— To małe tu.
— Podaj je.
Stary hekim zaśmiał się chrapliwie:
— Zły duch ma się przejrzeć w tem szkiełku.
Nie odpowiedziałem mu na to wcale i potrzymałem tak lusterko, żeby wpadające przez okno światło zachodzącego słońca, odbite od lusterka, padło na twarz chorej. Oślepiający promyk nie wywarł na jej tęczówkę żadnego wrażenia.
— Kiedy twoja córka jadła ostatni raz? — zapytałem.
— Nie wiem — odrzekł ojciec — była sama.
— Gdzie?
— Tu.
— Nie wlazł w nią żaden djabeł, tylko zjadła albo wypiła truciznę.
— Allah il Allah! Czy to prawda, panie?
— Tak jest.
— Nie wierzcie temu! — ostrzegał hekim. — Djabeł w niej jest.
— Milcz, stary błaźnie! Czy macie tu cytryny?
— Nie.
— A kawę?
— Mamy.
— Możecie dostać galasówek?
— Rośnie ich dużo w naszych lasach. Mamy je w domu.
— Zróbcie zaraz bardzo mocną, gorącą kawę i zgotujcie galasówki w wodzie i poślijcie po cytryny.

145