Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Śmiej się, śmiej, ty djable rogaty! Są jeszcze cierpienia i bóle.
Po tych słowach ujął za ręcę rannego i, zebrawszy siły, pociągnął obydwoma ramionami Verdoji. Czując ból taki, jakgdyby mu wyrywano je z posad, Verdoja krzyknął przeraźliwie; lecz i tym razem nie odpowiedział.
— Człowieku, tyś gorszy od djabła! — zawołał Mariano. — Umieraj więc, jeżeli chcesz tego, Bóg nas nie opuści.
Pociągnął za powróz, na znak, że chce się wydostać na górę, poczem ujął sznur obydwiema rękami. Skoro to Verdoja zauważył, podniósł głowę, splunął w kierunku Mariana i krzyknął załamującym się głosem:
— Bądźcie przeklęci, potrzykroć przeklęci!
Mariano ukląkł jeszcze obok Verdoji, przeszukał jego ubranie, zabrał zegarek, pieniądze, pierścienie, rewolwer, nóż i inne drobiazgi, które znalazł.
— Ty zbóju! — zawołał Verdoja.
— Pah, może się nam przydadzą te drobiazgi. W każdym razie więcej niż tobie, kanaljo!
Mariano wdrapał się po sznurze na górę. Z dołu dochodziły nieludzkie ryki Verdoji. Przybywszy na górę, Mariano opowiedział zaciekawionym towarzyszom, jakich sposobów użył, by zmusić Verdoję do mówienia; Emma i Karja usunęły się, nie mogąc słuchać tych okropności.
— Dlaczego pan nie zabił tego djabła? — zapytał Unger.
— To było zbyteczne. Nie chciał się ratować za ce-

36