Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mariano stracił cierpliwość.
— Ależ, człowieku, sam wpędzasz się do grobu! — zawołał.
— Chcę tego — odparł Verdoja. — Lecz wy zginiecie wraz ze mną; wraz ze mną pójdziecie do piekła!
— Czy to twoje ostatnie słowo?
Verdoja jęknął przez zaciśnięty zęby:
— Ostatnie, ostatnie, ostatnie...
— W takim razie przejdę do ostrych środków. Jeżeli nie pomagają prośby, jeżeli chęć do życia ustępuje w tobie przed ślepą nienawiścią, trzeba będzie inną metodę zastosować, aby djabeł przemówił. Nie mamy wcale ochoty zginąć tu z powodu twego złośliwego uporu.
Mariano ukląkł obok Verdoji, ujął obydwa jego ramiona w miejscach zdruzgotania i ścisnął je z całej siły. Ta męka wywołała taki ryk z ust Verdoji, że Mariano miał wrażenie, iż słychać go nawet poza piramidą,
— W jaki sposób można otworzyć drzwi? — zapytał.
— Nie powiem.
— Musisz powiedzieć, nie ustąpię! — zawołał Mariano i przygniatał ramiona Verdoji z jeszcze większą siłą. Głos, który Verdoja wydał teraz ze siebie, był podobny do ryku tygrysa; mimo to nie dawał żądanej odpowiedzi. Wtedy Mariano chwycił eks-rotmistrza za nogi. Lecz i to się na nic nie zdało; były zupełnie nieczułe na ból, Verdoja złamał bowiem dolną część kręgosłupa. Widząc bezskuteczność wysiłków Mariana, uśmiechnął się tylko szyderczo.
Mariano wpadł w jeszcze większy gniew.

35