Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dać mogli radę beze mnie. Jestem tu panią domu i z pewnością zbudzonoby mnie, gdyby goście przybyli w nocy. A zresztą, czuwałam do rana napróżno.
Verdoja nie odpowiedzieł ani słowa, podniósł się, wyszedł na podwórze i rozkazał osiodłać konia. W dziesięć minut potem odjechał w kierunku piramidy. Przybył do niej niepostrzeżenie, zsiadł szybko z wierzchowca i zaprowadził go w zarośla.
Obok zarośli wznosiła się pęknięta skała; w otworach jej i szczelinach rósł drobny mech. W miejscu, gdzie złom dotykał ziemi, widniało kilka głębszych szczelin. Verdoja ukląkł, przywarł jedną częścią pleców do skały, nacisnął ją i głaz skalny, z czterech stron pokryty rysami, ustąpił. Pokazał się teraz wielki otwór i kilka zwałów kamiennych, na których się poruszał odłamek skały. Otwór był takiego rozmiaru, że mógł przejść przezeń schylony człowiek.
Verdoja wszedł do środka, poczem umieścił ruchamy odłamek w uprzedniem położeniu.
Wewnątrz otworu stało kilka ślepych latarek, w rodzaju tej, jakiej używał strażnik. Verdoja zapalił jedną z nich i wszedł do korytarza, który prowadził wdół skały. Po jakimś czasie dotarł do schodów, które wiły się z początku wgórę, później wdół: teraz szedł to nawprost siebie, to zataczając łuk.
Przebierał się przez komory skalne, mijał cele. Otwierał jakieś drzwi, zamykał je lekkiem pociśnięciem ręki, wywołując ostry, metaliczny dźwięk.
Znowu szedł po schodach wgórę. Otworzywszy jeszcze w równie tajemniczy sposób kilka drzwi, minął mrowisko krużganków i korytarzy i dotarł wreszcie do

26